poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Takiego weekendu mi było trzeba. Dobre spotkania, spacery, balkonowe kawowanie i późnonocne pogaduchy z Adamem Ziemianinem i magisterką w tle.

A to pierwszy kawowy gość:



piątek, 24 kwietnia 2015

Siedzę sobie wiadomo gdzie i głęboko oddycham moim miejskim wieczornym powietrzem. Ciemno, prawie noc. W oknach kolorowe światła, które ukrywają ludzkie radości i dramaty. Szeroka przestrzeń do wyobraźni. Kiedyś widziałam nawet taką powieść hipertekstową, co to się klikało w poszczególne okna i można było poznać historie mieszkańców bloku. Pomysł ciekawy, nawet chciałam poczytać, choć nieszczególnie przepadam za hipertekstem.

Piątek. To był dobry dzień. Od rana rozkoszowałam się poezją, którą mi dzieci próbowały recytować. Po powrocie długa drzemka poobiednia... nie lubię ich bardzo, ale łóżko jest takie przyciągające. Potem sprawdzanie prac. Zawód trochę, że tyle żywcem z sieci spisanych. Martwi mnie, że uczniowie nie uczą się poprzez doświadczenie i ciągle powielają ten sam błąd.

Zastanawiam się nad moimi sześciodziewięciolatkami. Nad ich funkcjonowaniem 
w czwartej klasie. Nad tym, co będzie w piątej. Niezmiennie dziwię się krzywdzie, jaką czyni im ministerstwo i jaką akurat w tym przypadku uczynili dzieciom rodzice. Niektóre owszem, radzą sobie całkiem nieźle. Ale emocjonalnie są jeszcze gdzie indziej. W głowie im zabawa. Nie mają w sobie minimalnego nawet poczucia obowiązku. To przecież jeszcze maluchy! A przy tym zastanawiam się, gdzie są w tym wszystkim rodzice... 
Żeby zainteresować się, pomóc, sprawdzić.

Inna rzecz jeszcze zaprząta mi głowę. Ocalenie. Czasem los (niech będzie, że los) dziwnie splata ludzkie wątki. Tak więc osoba, z którą kiedyś życie planować chciałam 
(i pierwsze wspólne plany były), dziś fotografuje się w firanie na głowie. Artystycznie, genderowo całkiem - jakby panną młodą być chciała. Dziwnie się na to patrzy. 
Dobra wspólna decyzja w odpowiednim czasie. Uff. 

Oddychanie.
I czekanie na pierwszego gościa.
Wspólną kawę. Ach!

czwartek, 23 kwietnia 2015

Jest tyle spraw, którymi chciałabym się podzielić! I wreszcie znajduję chwilę, 
by zasiąść w przyjemnych okolicznościach i to zrobić. 

Wreszcie zawitała do nas długo oczekiwana wiosna. Kwietniowe słońce zmotywowało mnie do porządków. Wysprzątałam balkon, wymieniłam ziemię w doniczkach, zainwestowałam w nowe meble i pergolę (planuję wyhodować piękny bluszcz...). Jest też jedna doniczka truskawek. Dobrze się tu spędza czas wolny... zatem zapraszam każdego, kto ma ochotę się relaksować w moim towarzystwie.

W pracy jak to w pracy. Kończą się trzy dni egzaminów gimnazjalnych, od jutra znów regularne lekcje. Miałam okazję nadzorować przebieg części przyrodniczo-matematycznej. Ponoć była trudna. Niektóre dzieci wychodziły z płaczem. I choć martwiło mnie to ogromnie, to jednak też budziło trochę radości. Że są jeszcze takie dzieci, którym zależy, którym się chce. Które marzą o tym, by dostać się na Puszkina 
(i na Przemysłową, wiadomo, też, ale co Puszkin, to Puszkin...:) . 
Patrzyłam na nie i myślałam sobie, że pasują tam bardzo.

Wspominam przy tej okazji dobre lata, które było mi dane tam spędzić. Znajomości, które przetrwały do dziś (ukłony dla Pani Kajzar). Znajomości, które nie przetrwały, ale były dobre na tamten czas, a potem na okres studiów. Przypomina mi się Ela, która koniecznie chciała wiedzieć, czy pan ojciec jest Ulotny (pozdrowienia dla Eli). Oglądanie zaćmienia Merkurego albo nie wiem czego... bo to, co wydawało się wspaniałym widowiskiem okazało się plamą na teleskopie. I Amuś ładnie wyprowadził nas, mnie 
i Kroofkę, z błędu tak niskiej klasy. No i do dziś jak spotykam Rzemienia, a dzieje się to bardzo często, wspominam ścieżkę zdrowia. Ooo, i Anioła przypominam sobie czasem... zwłaszcza, kiedy czytam świadectwa Marysi.

Wszystko to piękne było i dobre. Nawet filozoficzny spór o istnienie "nic" mnie dziś wzrusza, bo czas jest nieubłagany. Ale patrzę też trochę w przód. Czuję się zaskakiwana różnościami i motywuję się do odwagi, by je przyjmować z radością. Okazuje się, że wystarczy czasem coś powiedzieć, a Pan Bóg długo nie zwleka i realizuje zamówienia. Od wczoraj jestem w głębokim szoku, że tak się dzieje. Ale z drugiej strony, czym tu się szokować... przecież On jest mocarny i wszystko może. 
Zaufać, zaufać, zaufać... i jechać na rekolekcje. 

Zaplanowałam je wreszcie i zmotywowałam się do wysłania zgłoszenia. Co prawda jestem rezerwowa, ale jeśli mam je odbyć, Pan B. o to zadba. W końcu ciągle mi pokazuje, 
że nic tylko ufać i modlić się, modlić się i ufać. 

*
Ciekawam jest, co u Was. Jak żyjecie, o czym myślicie? Zrób ten krok i w komentarzu podziel się tym ze mną! Odblokowałam możliwość swobodnego komentowania... przynajmniej tak mi się wydaje... coś poklikałam w panelu i powinno działać. Przetestuj to dla mnie i podziel się tym, co u Ciebie!

O.


wtorek, 7 kwietnia 2015

Przerwa świąteczna zawsze mija intensywnie i w ekspresowym tempie ("jak intercity na prowincjonalnej stacji"). W biegu, między kupowaniem ćwikły a barwieniem jajek. I tylko odrobina wolnej przestrzeni, by zatrzymać się nad właściwym sensem tych świąt. Od kilku lat niezmiennie zachwycam się wielkosobotnim tłumem w kościele, który ma zaburzenia tożsamości najpeweniej ("Panie, pobłogosław to pieczywo..." Żegnają się obecne w kościele bułeczki. "Panie, pobłogosław te wędliny..." Żegna się mięsiwo wszelakie. Na koniec żegnają się wielkanocne jajka... 
i jakoś niewielu myśli o tym, że właściwie przychodzimy do kościoła z koszykiem, by poświęcić pokarmy.).

Dobrze jest spotkać się z rodziną. 
To chyba jest ten czas, kiedy człowiek spotkać się z nią chce. 
Nie z poczucia obowiązku, nie z przymusu i tradycji, ale z chęci. 
(Choć wiem, że niektórzy z bólem przebywali w domu 
i z grzeczności odpowiadali, że im tam dobrze).
Przynajmniej mi jakoś łatwiej chyba było być w domu niż na co dzień.

Ale ten czas też nie był łatwy. Dla mnie był on spotkaniem ze starością. Ze starością codzienną, zadziwiającą, czasami irytującą i wkurzającą. Walki z samą sobą. Poszukiwaniem w sobie miłości, troski i pokładów cierpliwości.

No właśnie. Doczytałam wreszcie książkę Ligockiej "Wszystko z miłości". 
W zasadzie nie odczuwam ulgi, że wreszcie, ani... Szkoda mi tylko. 
Każda strona przez nią napisana pełna jest wrażliwości i ciepła. 
Nie chce się kończyć tego czytania. 
Strona za stroną ma się wrażenie intymnego spotkania z tą autorką-narratorką. 
Dziś, robiąc sobie dzień prywatnego własnego święta, po raz kolejny przeżywałam dzień luksusu. Postanowiłam wyspać się po wczorajszym megadobrym spotkaniu w gronie radiowym, z którego wróciłam dzisiaj. 
Obiad ugotował mi się sam, przyszedł sam, 
a ja kwitłam tylko, czytałam i oglądałam filmy. To był mój dzień. 

Wracam zatem do Ligockiej. Do ostatniego rozdziału o ONYCH. O rodzicach. O dziadkach. (?) Zastanawiam się, jacy byli, zanim ich poznałam. Zanim zaczęłam ich pamiętać. O czym marzyli w młodości? Jakie mieli priorytety? Jakie były ich wzajemne relacje? I jak to wszystko zmieniło się, gdyśmy przyszli na świat. Czy się z tego cieszyli radością czystą? A może było w nich więcej lęku niż radości i skrzętnie to dziś ukrywają? 

Pamiętam wakacje u dziadków. Niecierpliwe oczekiwanie na powrót dziadka z pracy. Spacery po parku i nad jeziorem. Karmienie łabędzi. Zbieranie grzybów. Warcaby. Pamiętam dość skromne dzieciństwo pełne radości.

Patrzę na babcię. Na jej miłość. Troskę. O mnie, moje rodzeństwo, o rodziców. Na jej gotowość pomocy. Teraz nasza kolej. Czas się nią zająć. O nią zatroszczyć, nią zaopiekować. Czuję, że to będzie bardzo trudne. Wymagające wiele pracy przede wszystkim nad sobą. Cierpliwości. 

Ale teraz nasza kolej.

środa, 1 kwietnia 2015

Nasze dziecko omadlane i wyśpiewywane od października ;)


Matka Ziemia pozdrawia.
(Czasem warto wytarzać się w błocie lub w glince. Polecam.
Dzień luksusu jest przyjemny! :)