niedziela, 15 lutego 2015

To był dobry tydzień.  Zabiegany, pracowity, 
ale gdzieś z tyłu głowy szeptało: ferie, wkrótce ferie...

Tak więc powróciłąm po zwolnieniu witana przez niektórych tak, 
jakby nie było mnie przez pół roku :) 
Zostałam uchem, wysłuchującym zdumiewających rodzinnych historii 
o ojcach i mężach. 
Miałam też okazję uczestniczyć w karnawałowym balu przebierańców 
i objadać się z moimi maluchami pączkami.

    A potem nadszedł piątek. Dzień, który uświadomił mi po raz kolejny, że jak człowiek chce coś budującego zrobić, z Bogiem łączność odnowić, to Zły na głowie stanie, by nie wyszło. Bladym świtem wstałam, by przed dyżurem i lekcjami zdążyć spotkać się
z rodzicą. Okazało się, że dom mój tonie i od wody pęcznieje. Przerażona chciałam się ukryć ze strachu przed sąsiadami i przed czasochłonnymi oględzinami. Ostatnim razem podobna powódź miała miejsce w dniu mojego wyjazdu do Poznania na randkę z Dawidem. Tym razem miało być spotkanie
z Abrahamem... W każdym razie zanim szczęśliwie okazało się, że potop nadchodzi od sąsiadów, zdążyłam zbić swój ulubiony termometr. Tak oto felernie rozpoczął się piątek. Rodzica przyszła, ale miała kiepski powód. 

Tak podgorączkowy dzień się toczył i do Poznania dotrzeć nie dał.

Za to jest szansa na kulturalny Wrocław. Oczekuję go z niecierpliwością. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz